poniedziałek, 12 grudnia 2016

Transport na himalajskich szlakach trekkingowych czyli trochę o nepalskich tragarzach

Pamiętam pewnego tragarza, którego spotkałem podczas mojego pierwszego treku w Himalajach, w 2000 roku. Niósł elementy słupa – prawdopodobnie do budowy linii energetycznej. Metalowe, zapewne bardzo ciężkie rury o średnicy pewnie z 10 cm, długie na około 1,5 m. Dźwigał 3 albo 4. Były ułożone poziomo w bambusowej konstrukcji na plecach. Większość ciężaru całego ładunku spoczywała na czole mężczyzny, przenoszona tam za pośrednictwem sznurków i paska z polipropylenu. Mijałem go na stromym podejściu, na wąskiej, nieco błotnistej ścieżce, w lesie. Pamiętam, że na nogach miał klapki, jak większość tragarzy. Szedł bokiem – inaczej zawadzałby rurami o drzewa.

Tragarze w Langtangu. Wiosna 2016. Langtang National Park, Nepal.

Nepalscy tragarze wciąż noszą nieprawdopodobne ciężary często niewygodne do niesienia: elementy domów i ich wyposażenia, produkty spożywcze, bagaże turystów, butle z gazem, ludzi... Tak, tak: ludzi. Idąc szlakiem pielgrzymkowym do Kedarnath w Indiach, wiosną 2015 r., mijałem wielu tragarzy. Część pielgrzymów nie jest w stanie przejść samodzielnie szlaku. Najbogatsi z nich do znajdującej się w górnej części doliny świątyni lecą helikopterem, ale część korzysta z pracujących na szlaku nepalskich tragarzy. Taki tragarz zakłada na plecy krzesło, a raczej rodzaj fotela, w którym zasiada – tyłem do kierunku marszu – pasażer: często słusznej postury starszy pan czy starsza pani.

Ładunki na szlaku w Rejonie Everestu. Specjalnie przygotowane platformy ułatwiają oparcie bagażu. Jesień 2016. Solukhumbu, Nepal.

Pamiętam też tragarza spotkanego podczas tegorocznego, jesiennego treku z grupą, w rejonie Everestu. Wieczorem, po dniu pełnym wrażeń i rewelacyjnych widoków, szliśmy w dół, z Gorakshep do Lobuche. Zeszliśmy właśnie z lodowca, robiło się ciemno. Zatrzymaliśmy się, widząc mężczyznę wpierającego ładunek o głaz na morenie. Wyglądał na wycieńczonego. Nie pamiętam, co niósł. Szedł sam, w górę. Do Gorakshep pozostawała mu na pewno ponad godzina marszu, po drodze czekało go przejście przez lodowiec – nie wyjątkowo trudny, ale wymagający skupienia i na pewno niebanalny po ciemku. Dostał od nas glukardiamid, batony i wodę. Na pewno tego potrzebował. Schodząc dalej, martwiliśmy się o niego. I bardzo się ucieszyliśmy, gdy spotkaliśmy go kolejnego dnia, idącego z pustym koszem, w dół.

Tragarz na jednym z wielu wiszących mostów na trasie do doliny Khumbu. Everest Base Camp Trek, Rejon Everestu, Solukhumbu. Himalaje Nepalu. Kwiecień 2016.

Tragarze to często młodzi chłopcy, którzy muszą pomagać w utrzymaniu siebie i rodziny. Wielokrotnie widząc ich, niosących duże ciężary, myślę o tym, jak wyglądają ich kręgosłupy i stawy nóg po kilkunastu latach takiej pracy.

Tragarze w Nepalu pracują najczęściej na znacznych wysokościach, na których każdy narażony jest na chorobę wysokościową. To nie jest tak, jak wydaje się niektórym trekkerom, że Nepalczycy nie mogą zachorować na silną chorobę wysokościową (AMS), wysokościowy obrzęk płuc (HAPE) czy wysokościowy obrzęk mózgu (HACE). Mogą! I – tak samo, jak dla nas – choroba może mieć skutek śmiertelny.

Nie wszyscy tragarze pochodzą z terenów górskich, a nawet ci, którzy urodzili się w górach, mogą zapaść na chorobę górską. Nie każdy tragarz jest Szerpą, a nie każdy Szerpa jest tragarzem. Szerpowie, czyli przedstawiciele ludu zamieszkującego okolice Everestu, raczej pracują jako przewodnicy wspinaczkowi i wysokogórscy niż tragarze. Wielu tragarzy natomiast, pochodzi z nepalskich nizin. Dźwigając duży ciężar na znacznej wysokości, mogą być narażeni na chorobę górską nawet bardziej, niż idący na lekko trekker z zachodu!

Transport bagaży turystów na szlaku w Rejonie Everestu. Okolice Pheriche. Everest Base Camp Trek, Sagarmatha National Park, Solukhumbu, Nepal. Jesień 2016.

Rozmaite organizacje próbują dbać o prawa tragarzy w Nepalu. Budowane są schroniska dla tragarzy, organizowane są banki odzieży i obuwia. Próbuje się też podnosić świadomość turystów korzystających z usług tragarzy poprzez rozmaite kampanie wdrażane przez organizacje nepalskie i zagraniczne, ale też przez lokalne trekkingowe biura turystyczne. Zobacz na przykład:

Co można zrobić? – Większość trekkerów wędrujących dziś po Himalajach Nepalu wynajmuje tragarzy na swój trek. Ma wówczas realny wpływ na to, jak ich praca wygląda. Tragarze to nie nasi służący, ale partnerzy na trekkingu. Bez ich pracy przejście treku przez wielu wędrowców byłoby niemożliwe lub bardzo trudne.

To nie jest tak, że skoro wielu tragarzy dźwiga kilkadziesiąt kilogramów (Ciężar wielu ładunków da się oszacować przeliczając np. ilość butelek czy puszek z napojami i ich objętość. Z takich kalkulacji często wychodzi ciężar ok. 60 kg, a nawet większy!), to możemy załadować naszego portera ciężkim bagażem należącym do kilku osób. IPPG (The International Porter Protection Group) – organizacja, zajmująca się prawami tragarzy trekkingowych sugeruje, by tragarz w Nepalu nie nosił więcej niż 30 kg zastrzegając, że waga ładunku powinna być dostosowana m.in. do warunków na szlaku (patrz punkt 5 w Trekking Ethics: the 5 Guidelines). Uważam, że w wielu przypadkach powinno to być znacznie mniej. Zależy to m.in. od terenu, w jaki się wybieramy, wysokości na jakiej będziemy, długości trasy. Jest chociażby wielka różnica między trekiem do Sanktuarium Annapurny, wędrówką w rejon bazy pod Everestem, a szlakiem Trzech Przełęczy w Rejonie Everestu. Na trzecim z nich 30 kg to na pewno duuuużo za dużo. Na pierwszych dwóch, a na pewno na treku w rejon bazy pod Everestem standardowym szlakiem, też powiedziałbym, że tragarz nie powinien nieść więcej niż ok. 20 kg.

Większość towarów niesiona jest przez wiele dni zanim trafi do docelowego schroniska czy sklepiku. Rejon Everestu, Himalaje Nepalu. Jesień 2016.

Korzystając z usług tragarza, pamiętajmy, że on też może – a raczej powinien – mieć swoje rzeczy osobiste. W szczególności na treku w rejonie Everestu powinien mieć dodatkowe ubrania. Należy brać też pod uwagę sytuacje awaryjne. W normalnych warunkach jest tak, że tragarz niesie nasz duży plecak plus swoje rzeczy, a trekker niesie swój mniejszy plecak, w którym jest jakaś dodatkowa kurtka, zapewne aparat fotograficzny, woda. Zdarza się jednak, że turysta źle się czuje, jest osłabiony. Wówczas chętnie oddaje również swój mały plecak tragarzowi. To wcale nie jest sytuacja rzadka, a przecież nietrudno sobie wyobrazić taką, w której będziemy potrzebowali więcej pomocy. Biorąc powyższe pod uwagę, myślę, że szykując bagaż przeznaczony do niesienia przez tragarza, w szczególności na trekkingu, którego część biegnie powyżej 4000 m, powinniśmy starać się, by nie ważył on więcej niż ok. 15 kg.

Tragarze na szlaku w rejonie Everestu. Mają specjalne, drewniane podpórki, których używają do opierania ładunku na postoju. Park Narodowy Sagarmatha. Solukhumbu, Nepal. Wiosna 2016.

Pamiętajmy też, że nasz bagaż powinno dać się w miarę wygodnie nieść. Wielokrotnie zobaczycie bardzo niewygodne ładunki. O materiałach budowlanych już wspomniałem; plecaki powiązane po kilka sztuk, czy walizki na kółkach na pewno też nie są wygodne do niesienia, a takie oddawana są tragarzom wcale nie rzadko. Tak, tragarze radzą sobie z takimi ładunkami. Na pewno jednak dużo wygodniej, a przede wszystkim bezpieczniej, będzie im się szło z plecakiem – nawet jeśli dodatkowo dowiążą pętlę, która umożliwi im wsparcie części ciężaru w stylu nepalskim: na czole. Pomóżmy też w dostosowaniu plecaka, pokażmy jak używać pasa biodrowego – oczywiście nie każdy tragarz będzie chciał z tego korzystać, ale część pewnie tak i pewnie będzie im wtedy wygodniej.

W Nepalu funkcjonują ubezpieczenia dla tragarzy. Ponoć są one obowiązkowe w niektórych rejonach trekkingowych. W pozostałych, czy takie ubezpieczenie wykupić, czy nie zależy od agencji zatrudniającej tragarza. Niektóre opłacają ubezpieczenie, inne nie. Uważam, że powinniśmy dbać, by nasz tragarz był ubezpieczony. Korzystając z usług agencji, należałoby upewnić się, że obsługa naszego treku – tragarze i przewodnik – mają ubezpieczenie.

Na szlaku do bazy pod Everestem. Kwiecień 2016. Solukhumbu Nepal.

Tragarza można wynająć na własną rękę, po prostu szukając osoby, która zgodzi się nieść nasz bagaż, na początku treku. W wielu miejscach, w których rozpoczynają się szlaki trekkingowe, bez problemu da się to zorganizować. Ma to swoje dobre i złe strony. Jeśli zatrudniamy tragarza bezpośrednio, to mamy szanse zapłacić nieco mniej, a nawet jeśli nie, to cała kwota, którą zapłacimy, trafi do niego, natomiast gdy korzystamy z agencji, musimy liczyć się z tym, że część pieniędzy zostanie pobrana jako prowizja, a część pójdzie na ubezpieczenie (jeśli agencja takie wykupuje) i w efekcie tragarz zarobi trochę mniej. Dlatego pewnie większość tragarzy powiedziałaby, że woli być zatrudniana bezpośrednio. Z drugiej strony, pomijając już tu kwestię ubezpieczenia, o którym już pisałem, agencja powinna wziąć odpowiedzialność za zatrudnianego tragarza. W razie problemów – a takie rzadko, bo rzadko, ale zdarzają się – będziemy mogli skontaktować się z biurem i prosić o ich rozwiązanie. Co więcej, jeśli nasz trekking organizuje agencja, która zatrudnia obsługę dla nas (choćby jednego tragarza), to przysługuje nam prawo do tańszego dokumentu TIMS, który jest obowiązkowy dla wszystkich wędrowców górskich w Nepalu.


Na marginesie, polecam film "Pod ciężarem wolności" w reżyserii Pavola Barabasza o tragarzach pracujących po słowackiej stronie Tatr. Zaopatrując schroniska górskie dźwigają ładunki ważące nawet powyżej 100 kg! Film jest rewelacyjny, zdobył wiele nagród, m.in. Grand Prix 12. Spotkań z Filmem Górskim. Nie wspominam tego filmu tu, by zaprzeczyć części tego, co napisałem powyżej. Pamiętać chyba trzeba, że trekkingi w Nepalu, odbywają się na znacznej wysokości i trwają wiele dni.

---
Post jest kopią wpisu na blogu, który prowadzę na swojej stronie RadekKucharski.com.
---

wtorek, 6 grudnia 2016

Sprzęt na trekkingu w Himalajach – zasilanie GPS-a z powerbanku

Podczas trekkingów używam GPS-a firmy Garmin model eTrex Vista HCx. Służy mi przede wszystkim do zapisywania tracków (śladów / ścieżek) i waypointów (punktów orientacyjnych na trasie), jest więc cały czas włączone podczas marszu – zwykle około 8h dziennie. Urządzenie zasilane jest dwiema bateriami typu AA. Może działać zasilane przez kabel USB (ma gniazdo USB Mini-B) i wówczas może działać bez baterii. Przy moim wykorzystaniu komplet 2 baterii starcza mniej więcej na 2 dni użycia, co na długich trekkingach w obszarach o ograniczonym dostępie do sklepów, a więc między innymi na wielu trekkingach w Himalajach, stanowi spory problem. Zwykle baterii paluszków nie da się kupić, a nawet jeśli, to są to często baterie kiepskiej jakości, na których GPS działa jeszcze krócej. Trzeba dźwigać więc spory ich zapas. Zużyte też często dźwigam, bo nie mam sumienia wyrzucać ich w miejscach, gdzie nie sposobów na ich właściwą utylizację nie mówiąc o recyklingu.

Kilka lat temu używałem akumulatorków. Efekt był słaby. Po kilku (może kilkunastu) cyklach ładowania pojemność akumulatorków była niewielka, a na dodatek źródła prądu szybko się rozładowywały nawet, gdy nie były w użyciu. Wprawdzie – ponoć – nowe akumulatorki pozbawione są tych mankamentów (w szczególności świetne mają być w tej kwestii akumulatorki Eneloop), ale nawet jeśli tak jest, to i tak kwestią jest ich ładowanie, bo nawet jeśli starczą na 2-3 dni używania, to na dwutygodniowym treku albo trzeba nosić wiele kompletów, albo mieć możliwość ładowania. A z tym ostatnim nie zawsze jest łatwo. W Ladakhu, w którym bywam często, na większości szlaków śpię w namiocie z dala od osad ludzkich (a więc i prądu), a na wielu trekach w Himalajach Nepalu za ładowanie urządzeń elektrycznych w schroniskach (lodge'ach) na trasie trzeba niemało płacić.

Podobne do powyższych rozważania doprowadziły mnie przed ostatnim wyjazdem do wniosku, że czas spróbować zasilać mojego GPS-a z baterii słonecznej (wszak w wielu miejscach, po których chodzę, słońca nie brakuje). Sądziłem, że GPS bez baterii, podłączony bezpośrednio do panelu słonecznego, uruchomi się, ale pewnie wyłączy przy spadku napięcia, gdy wejdę w zacienione miejsce. Dlatego wymyśliłem rozwiązanie pośrednie. GPS-a podłączyłem do powerbanku, a drugi powerbank ładowałem w tym czasie przy użyciu z panelu słonecznego.

Mój Garmin GPS eTrex Vista HCx zasilany z powerbanku ISY 2200mAh.

Trochę było niepewności przy wyborze konkretnego sprzętu. Okazało się, że z niektórymi powerbankami, GPS bez baterii uruchamiał się, ale wyłączał po chwili. Tak, jakby powerbank "nie widział" mojego urządzenia i po chwili przestawał zasilać. Sprawdziły się powerbanki ISY 2200mAh. Z takim powerbankiem, przy wykorzystaniu jak opisałem powyżej, mój GPS działał mi 2-3 dni, co dawało mi sporo czasu na naładowanie drugiego.

Powerbank ISY 2200mAh.

Ładowałem panelem słonecznym Brofish SC14002 Sunny 2x USB (zobacz też w polskim sklepie). Podobnie jak w przypadku powerbanków, wybór panelu słonecznego nie był wcale łatwy. Obserwowałem, czego używają inni na prowadzonych przeze mnie trekkingach. Z kilku paneli solarnych, które widziałem, działał dobrze tylko ten Brofish.

Panel słoneczny Brofish zamocowany na moim plecaku podczas trekkingu w Himalajach Nepalu

Złożony panel Brofish Brofish SC14002 Sunny 2x USB ma wielkość 26x15 cm.

Z tyłu panelu solarnego Brofish jest wygodna kieszonka umożliwiająca schowanie ładowanego urządzenia. Są też pętelki ułatwiające umocowanie solara na plecaku.

Powyżej opisany zestaw testowałem na ostatnich trekach w Rejonie Everestu. Wędrowałem jesienią, z reguły miałem słoneczną pogodę. Na naładowanie 2200mAh powerbanku mój panel słoneczny, przymocowany do górnej części plecaka, potrzebował zwykle dużej części dnia. Oczywiście byłem cały czas w ruchu, idąc czasami tak, że promienie słońce padały wprost na panel, a czasami szedłem w cieniu. Słabo się sprawdzał, gdy oprócz powerbanku (panel ma dwa wyjścia USB) miałem podłączony jeszcze telefon lub tablet – wówczas urządzenia ładowały się bardzo wolno. Szybko takich eksperymentów zaniechałem, więc nie należy tego traktować jako porządny test.

Ostatecznie zestaw: eTrex Vista HCx, 2x powerbank ISY 2200mAh, panel słoneczny Brofish Sunny 12W, dwie baterie AA (na wszelki wypadek, żeby GPS nie wyłączył się, w przypadku rozładowania powerbanku), kabelek USB, sprawdził się w sposób zadowalający na dwóch trekkach – jednym 11-dniowym, drugim 20-dniowym. Chyba trochę mniej dźwigałem, na pewno naprodukowałem mniej śmieci.

---
Post jest kopią wpisu na blogu, który prowadzę na swojej stronie RadekKucharski.com.
---

Trekking w Rejonie Everestu – Base Camp czy Kala Pattar oraz dlaczego nie lubię spać w Gorak Shep

Wyznaczając cel wędrówki głównym szlakiem w Rejonie Everestu w Nepalu, zwykle uznaje się, że jest nim Everest Base Camp. (Poprawniej należałoby mówić Everest South Base Camp, czyli baza południowa, bo jest jeszcze baza po tybetańskiej, a więc północnej stronie góry.) Czy jednak Base Camp (EBC) jest najciekawszym i najważniejszym miejscem dla trekkera udającego się w górną część doliny Khumbu?

Base Camp po stronie nepalskiej zaznaczony na większości współczesnych map znajduje się w górnej części doliny Khumbu, na prawym skraju lodowca o tej samej nazwie (po lewej jak podchodzimy od dołu), na zakręcie tegoż lodowca, pod szczytem Khumbutse, na wysokości ok. 5270 m n.p.m. Jest rzeczywiście miejscem, gdzie obozują współcześnie wspinacze, których celem jest wejście na Everest od strony nepalskiej – w zdecydowanej większości uczestnicy wypraw komercyjnych – oraz obsługa tych wypraw.

Niespodzianka numer 1: jesienią często nie ma tam ani jednego namiotu!!! Sezon wypraw na Everest od strony nepalskiej jest wiosną (późny kwiecień i maj), jesienią nikt albo prawie nikt się tu nie wspina.

Miejsce współczesnej lokalizacji bazy pod Everestem po stronie nepalskiej (Everest South Base Camp) na lodowcu Khumbu. Listopad 2016. W bazie jest pusto!
Solukhumbu, Nepal.

Niespodzianka numer 2: wiosną jest tu spore miasteczko namiotowe i klimat raczej daleki od atmosfery górskiej przygody czy spotkania z dziką, surową przyrodą – czego chyba wciąż wiele z nas w górach poszukuje. Nie sądzę, by było możliwe poznanie tu sław wspinania, czy porozmawiania ze wspinaczami. Ci, którzy mieszkają w bazie, mają swoje cele i jeśli nie zostaniemy wprowadzeni tam przez alpinistę, który akurat wtedy będzie miał w bazie znajomych, to mało prawdopodobne jest, by ktokolwiek pozytywnie zareagował na naszą wizytę. Zwykle trekkerzy dochodzą do flag modlitewnych, które są rozwieszone na początku bazy i po zrobieniu zdjęć wracają do Gorakshep.

Wiosenny widok na Everest Base Camp na lodowcu Khumbu. To zdjęcie zrobiłem 22 kwietnia 2015 r., na 3 dni przed tragicznym trzęsieniem ziemi.
Solukhumbu, Nepal.

Niespodzianka numer 3: z Base Campu praktycznie nie widać Everestu!!! Owszem, Mount Everest widać kilkanaście minut przed dojściem do bazy, z moreny, przed zejściem na lodowiec, ale z wielu miejsc w bazie, w szczególności z głównego miejsca przy flagach modlitewnych, nie widać go albo widać mały fragment wierzchołka. Większość góry zasłonięta jest przez Ramię Zachodnie (West Shoulder) Everestu (które zresztą stąd wygląda imponująco). Dość dobrze widać lodospad Khumbu (który muszą pokonać śmiałkowie wspinający się na Everest z tej strony), ale nie jest też tak, że tuż pod lodospad da się łatwo i szybko podejść.

Everest Base Camp, lodowiec Khumbu. Po lewej przełęcz Lho, a za nią Changtse. Na środku lodospad Khumbu. Nad nim West Shoulder Everestu. Wierzchołka Everestu prawie stąd nie widać – delikatnie wystaje nad widoczną po prawej, opadającą w prawo granią.
Listopad 2016. Region Everestu, Solukhumbu, Nepal.

Na mapach zaznaczony jest też "Old Everest Base Camp". To miejsce, gdzie bazowały niektóre wyprawy udające się na Everest, w tym brytyjska wyprawa w 1953 roku, podczas której Sir Edmund Hillary i Tenzing Norgay Sherpa stanęli na wierzchołku. Znajduje się ono po przeciwnej stronie lodowca Khumbu, pod Nuptse. Ponoć chodzą tam niektórzy trekkerzy. Ja nie byłem, nie wydaje mi się też, by prowadziła tam łatwa droga. Nie rozeznawałem tego dokładnie, ale nie widziałem ewidentnej ścieżki. Nawet jeśli taka istnieje, to jest to ścieżka na lodowcu, a przejście wymaga koncentracji i ostrożności, tym bardziej że jak sądzę, nie często tamtędy ktoś chodzi, a sytuacja na lodowcu przecież zmienia się codziennie.

Drugi cel wędrówki w górnej części doliny Khumbu to szczyt Kala Pattar (Kala Patthar) o wysokości ok. 5646 m n.p.m. Większość tych, którzy ruszają na szlak z przekonaniem, że powinni iść do bazy, z czasem dowiaduje się, że to Kala Pattar, a nie Base Camp jest miejscem dla wilu osób ciekawszym. To stąd, a nie z bazy doskonale widać Everest! Główny szczyt, Wierzchołek Południowy (8748 m n.p.m.), Uskok Hillarego i Przełęcz Południową, z której w przeciwną stronę, naprzeciw Everestu wznosi się szczyt Lhotse.

Widok na Everest ze szczytu Kala Pattar (ok. 5646 m n.p.m.). Zdjęcie wiosenne. W dole, na skraju lodowca, wyraźnie widać mnóstwo namiotów w Base Campie. Na prawo od nich lodospad Khumbu (Khumbu Icefall), nad bazą Lho La i Changtse (w Tybecie), nad lodospadem Zachodnie Ramię Everestu (Everest West Shoulder) i nad nim szczyt z wyraźnie widocznym Wierzchołkiem Południowym (South Summit). Na skraju zdjęcia po prawej, w górze, widać Przełęcz Południową. Na prawo od niej jest Lhotse, ale to już poza kadrem.
Kwiecień 2015. Region Everestu, Solukhumbu, Nepal.

Dalej w prawo widać całą panoramę szczytów znanych już trekkerom z wcześniej odbytej drogi, m.in. Ama Dablam, Kangtegę i Thamserku, a w dole długi jęzor lodowca Khumbu. Pod Everestem lodospad Khumbu, który stąd widać doskonale, a pod nim Base Camp – widać tam nawet pojedyncze namioty (jeśli akurat tam są)! Dalej w lewo Ramię Zachodnie (West Shoulder), przełęcz Lho i leżący po stronie tybetańskiej Changtse (7543 m n.p.m.), a później Khumbutse, Lingtren i piękna Pumori, która jest wprost nad naszymi głowami, bo Kala Pattar to taka niezbyt urodziwa czarna skałka właśnie pod Pumori.

Piękna Pumori (7161 m n.p.m.) i leżący pod nią szczyt widokowy Kala Pattar (ok. 5640 m n.p.m.). Wiosna 2016.
Everest Base Camp Trek, Solukhumbu, Nepal.

Gdzie spać?

W górnej części doliny Khumbu są dwa miejsca, w których znajdują się schroniska (lodge). Jednym jest położone niżej Lobucze (Lobuche; ok. 4930 m n.p.m.), drugim – Gorakshep (ok. 5160 m n.p.m.). W pierwszym jest nieco cieplej, są zdecydowanie lepsze schroniska. W drugim są gorsze warunki, jest ograniczony dostęp do wody, ale przede wszystkim Gorakshep jest położony wyżej! Wydawać się może, że to nieco ponad 200 m różnicy wysokości nie powinno mieć wielkiego znaczenia, ale na tej wysokości ma duże. Po pierwsze te ponad dwieście, to niewiele mniej niż 300, a 300 m to zalecana ze względu na aklimatyzację różnica wysokości między kolejnymi noclegami. Dla prawidłowej aklimatyzacji – a zatem i naszego bezpieczeństwa – nie powinniśmy spać wyżej niż 300 m (wg niektórych zaleceń 500 m) niż poprzedniej nocy. (Jeśli ten warunek nie może być spełniony, wówczas na nowej wysokości należy spać przynajmniej 2 noce.) Jeśli spaliśmy w Dingboche (ok. 4320 m n.p.m.) albo w Pheriche (ok. 4280 m n.p.m.), jak większość wędrowców na tej trasie, a nawet jeśli przyszliśmy z Chukhungu (ok. 4740 m n.p.m.) przez przełęcz Kongma, to po drodze do Gorakshep i tak powinniśmy spać w Lobuche przynajmniej jedną noc. Po drugie te ponad 5000 m, na którym leży Gorakshep, to bardzo duża wysokość! Wiele osób nie śpi tam dobrze, zwłaszcza w pierwszą noc, a rano wiele nie jest w świetnej kondycji do dalszej wędrówki.


Na marginesie, Gorakshep to też baza. Wprawdzie nie jest to baza współczesna, ale wyprawy używały tego miejsca jako bazy w przeszłości – można więc powiedzieć, że to jeden ze starych base campów. Tutaj zlokalizowana była baza szwajcarskiej wyprawy, która w 1952 r., a więc na rok przed zakończoną sukcesem wyprawą brytyjską, próbowała zdobyć najwyższy szczyt ziemi (patrz K.Reynolds "Everest. A trekker's guide.", Cicerone Press 2012).


Gorakshep – widok z drogi na Kala Pattar. Osada leży przy morenie potężnego lodowca Khumbu. Wokół fantastyczna panorama. Wyróżniający się szczyt po lewej to Ama Dablam.
Kwiecień 2016. Rejon Everestu, Solukhumbu, Nepal.

Rozwiązaniem, moim zdaniem, najrozsądniejszym – pod warunkiem, że nie mamy sporego zapasu czasu, który pozwoliłby nam na porządną aklimatyzację w Lobuche i późniejsze podejście do Gorakshep – jest wczesna pobudka w Lobuche, podejście do Gorakshep (dla większości trekkerów to nie więcej niż 3h), wejście na Kala Pattar lub do Base Camp-u i powrót przez Gorakshep do Lobuche. To spokojnie da się zrobić w umiarkowanym tempie, z czasem na odpoczynek i posiłek w Gorakshep. A po zejściu do Lobuche będziemy mieli dobre warunki na zasłużony wypoczynek – o wiele lepszy niż ten, który mielibyśmy w Gorakshep.

Wprawdzie jest możliwe zarówno wejście na Kala Pattar, jak i odwiedzenie Base Campu w jeden dzień z Lobuche, ale to opcja dla naprawdę szybkich wędrowców, a ze względu na wysokość dość ryzykowna. Odradzam ją. Zrobiło to raz dwóch moich klientów wraz z młodym tragarzem, który im towarzyszył. Z Lobuche ruszyliśmy wspólnie ok. 5:30 rano. Chłopaki odłączyli się od nas po niespełna godzinie. W szybkim tempie doszli do Gorakshep, weszli na Kala Pattar, zeszli z powrotem do Gorakshep, podeszli do bazy (nie ma bezpośredniej drogi z K.P. do EBC, a ścieżka prowadząca ze szczytu do podnóża K.P. praktycznie dochodzi do Gorakshep i tam łączy się z drogą do base campu) i zeszli przez Gorakshep do Lobuche. Doszli o zmroku — mocno zmęczeni.

Lobuche, podobnie jak Gorakshep, leży przy jęzorze lodowca Khumbu, po zachodniej jego stronie. Widok z przełęczy Kongma.
Listopad 2016. Rejon Everestu, Solukhumbu, Nepal.

Zatem jeśli nie śpimy w Gorakshep, to najprawdopodobniej będziemy musieli wybrać Kala Pattar albo Base Camp. (Robienie obu w kolejne dni podchodząc dwukrotnie z Lobuche, raczej sensu nie ma.) Decyzja zależna będzie między innymi od naszego stanu wypoczęcia i aklimatyzacji oraz od pogody. Jeżeli pogoda zapowiada rewelacyjne widoki i jeśli dobrze się czujemy, to – moim zdaniem – zdecydowanie wybór powinien paść na Kala Pattar. Po pierwsze – jak już pisałem na początku – to stamtąd, a nie z bazy są rewelacyjne widoki. Po drugie, no cóż... Kala Pattar urodziwą górą wprawdzie nie jest, ale w końcu to szczyt i to wcale nie mały, a nie jakieś tam miejsce na lodowcu otoczone ewentualnie masą kolorowych namiocików. ;)

***
A tutaj można zobaczyć Everest z niebywałą dokładnością! Obraz powstał z połączenia 400 fotografii wykonanych przez Davida Breashearsa teleobiektywem z punktu nad Base Campem. Polecam też spojrzenie na bazę w programie Google Earth lub na obrazie satelitarnym w Google Maps – kliknij tu.

---
Post jest kopią wpisu na blogu, który prowadzę na swojej stronie RadekKucharski.com.
---

czwartek, 13 października 2016

Co na trekking w Himalajach: buty - część 2

O butach już było – patrz mój wpis ze stycznia ub.r. Kolejne wyjazdy przyniosły jednak nowe doświadczenia i nowe wnioski, którymi chcę się tu krótko podzielić.
 
O tym, że na trekkingi w Himalajach, a w szczególności w Ladakhu, wybieram buty skórzane, już pisałem. Do niedawna były to buty skórzane z membraną i wewnętrzną wyściółką wykonaną z materiału syntetycznego. Buty te nie odprowadzały wilgoci w sposób zadowalający, stopy pociły mi się podczas marszu, a w efekcie zimą i podczas wejść na wyższe szczyty, w mrozie, podczas postojów i wolniejszych podejść nogi bardzo mi marzły.
 
Drugi rok używam butów skórzanych z wyściółką wewnętrzną wykonaną również ze skóry. Buty te nie mają żadnej membrany. Sprawdzają się rewelacyjnie – świetnie oddychają. Oczywiście nie jest tak, że w upalne dni czy po intensywnym marszu stopę mam zupełnie suchą, ale praktycznie nigdy nie jest istotnie mokra i w efekcie w mroźne dni nie marznie. Buty te da się skutecznie zaimpregnować woskiem więc jestem w nich chroniony przed wilgocią z zewnątrz.
 
Pisałem już o skarpetach. Bardzo ważne, by stopa pozostawała sucha. Tu ważne jest przede wszystkim to, by but odpowiednio oddychał, ale istotny jest również właściwy dobór skarpet. Pisałem już wcześniej, że po doświadczeniach z różnymi skarpetami używam SmartWool-i. Testowałem różne modele – najlepiej sprawdzają się dla mnie grubsze skarpety (tak, tak, nawet w gorące dni). Wybieram skarpety "heavy cushion" (w podanej firmie ten model) – dobrze izolują, amortyzują, dobrze odprowadzają wilgoć i chronią przed otarciami i bomblami.
Skarpety biorą udział w odprowadzaniu wilgoci z buta. Ułatwić to można podwijając nieco nogawki spodni tak (jeśli warunki atmosferyczne na to pozwalają), by górna część skarpetki (skarpeta powinna być wyciągnięta na łydce, nie zwinięta) była na zewnątrz i dzięki tamu szybciej schła.
 
Jeszcze kilka słów o doborze butów do rodzaju aktywności. Większość producentów dzieli buty ze względu na ich przeznaczenie. Bardzo ciekawa wydaje mi się kategoryzacja produktów ze względu na aktywność i rodzaj szlaku stosotana przez niemiecką firmę Meindl. Każdej aktywności przypisane są kody literowe zależne również od rodzaju szlaku jakim będziemy się poruszać; te kategorie pojawiają się w opisie poszczególnych modeli butów. Ja używam butów z kategorii B/C i buty z tej kategorii zalecam na większość treków w Ladakhu. Na wielu trudniejszych szlakach w Ladakhu chodzimy rzadko uczęszczanymi ścieżkami, często wąską ścieżką trawersując strome zbocze, często po piargach, sypiących się zboczach, kamienistymi dnami dolin. Potrzebne są mocne, odporne, dobrze trzymające staw skokowy buty. Tych samych butów używam na innych trekach w Himalajach choć w rejonie Everestu, a na pewno na trekkingu do Sanktuarium Annapurny wystarczą buty kategorii B czy A/B.

Zgubiona latarka i złamany ząb

Poniższy artykuł po raz pierwszy ukazał się w Magazynie "n.p.m." nr 2/2016 (179). Możesz pobrać go w formacie PDF.

 
– Tak przyszedłeś, czy coś się stało? – spytała Magda, pani doktor stomatologii. Znamy się od kilkunastu lat, od mojej pierwszej, długiej podróży do Azji, kiedy zadbała o to, bym w Indiach nie musiał iść do dentysty. Od tamtej pory żadnemu innemu lekarzowi nie pozwalam dotykać moich zębów.
Mój grymas na twarzy mówił wszystko, nie trzeba było odpowiadać.
– Tylko nie mów, że to ta prawa, górna szóstka! – usłyszałem.
Tak, to była ta szóstka. Ząb z historią, ratowany wielokrotnie. Taki, na który miałem uważać.
•••
– Pamiętasz drogę? – spytał Dordże, gospodarz z Ursi gdy zbierałem się do ruszenia. Coś tam pamiętałem ale niedokładnie. – Musisz skręcić w boczną dolinę, – dodał i coś jeszcze wyjaśnił. Ursi leży niedaleko popularnego szlaku Padum – Lamajuru w Ladakhu. Mała, niezbyt często odwiedzania, niezwykle malownicza wieś. Urocza zwłaszcza teraz, jesienią. Leży, jak na Ladakh, niezbyt wysoko – na wysokości około 3660 m n.p.m. Tuż za nią wyrasta mur: grzbiet strzelistych szczytów oddzielający dolinę rzeki Japoli (Yapola) – za mną, od doliny Indusu na północy. Wznosząca się 4946 m n.p.m. Tar La to najniższy okoliczny punkt na tej grani – przez tą przełęcz prowadzi najkrótsza – choć na pewno nie najprostszą – droga z Ursi do doliny Indusu i dalej do stolicy regionu, Leh. Sporo stromego podchodzenia na znacznej wysokości. Za przełęczą ścieżka prowadzi niemal pionowym, sypiącym się zboczem, a później kamienistym dnem doliny – długa, nużąca droga w stronę pierwszej wsi – Tar, położonej prawie 1600 m niżej niż przełęcz.
 
To była moja druga wizyta w Ursi. Pięć lat wcześniej kończyłem tą trasą długi, samotny trek z Padumu, kombinowaną nieco trasą przez Lingszed, przełęcz Barmi, moją ulubioną, mocno izolowaną wieś Dibling, przełęcz Kandźi, Szilakong, aż do Alći, gdzie zacząłem wtedy wędrowanie. Tym razem to był kolejny trek w sezonie. Ostatni, bo zamarzająca woda w butelce leżącej w nocy w środku namiotu jednoznacznie wskazywała na to, że czas się zbierać. Wolałem spać u ludzi, w gospodarstwach. Było odrobinę cieplej, nie trzeba było gotować, a przede wszystkim rano składać namiotu, co powodowało, że szybciej się zbierałem.
 
Pamiętałem Dordża i jego rodzinę. Miałem ze sobą zdjęcia zrobione przy poprzedniej wizycie. Trzech chłopaków – wtedy kilkuletnich – teraz było nastolatkami; dwóch z nich mieszkało w internatach szkolnych daleko od rodzinnej wsi. Miło mi było, że gospodarze też mnie pamiętają.
 
Ruszyłem. Przy pożegnaniu Dordże jeszcze raz przestrzegł mnie bym nie pomylił drogi. I oczywiście: pomyliłem! Poszedłem wyraźną ścieżką prowadzącą dnem głównej doliny. Minąłem kluczowy skręt. Doszedłem do pastwiska, zamkniętego stromościami, z przełęczą wysoko nade mną. Może trzeba było zawrócić do Ursi i spróbować kolejnego dnia ale wróciłem tylko do rozwidlenia, do miejsca, w którym powinienem był skręcić.
 
Znów stromo w górę. Mozolna wspinaczka, a później morze gór widoczne z przełęczy. Góry Zaskar i główna grań Wysokich Himalajów za mną, dolina Indusu, pasmo Ladakh, a za nim Karakorum – przede mną. Stromizna i wąskie ścieżki zakosów podejścia i drogi w dół powodują, że to szlak niechętnie obierany przez właścicieli jucznych koni – nie jest więc często odwiedzany. Nikogo nie spotkałem.
 
Nie chciałem spać w namiocie jak poprzednim razem. Chciałem dojść do wsi Tar. Zdawało mi się, że to już tuż, tuż, za zakrętem. Ale za nim był kolejny, a później kolejne połączenie strumyczków i następny skręt. Wciąż niewygodnie, bez wyraźnej ścieżki, kamienistym dnem. Zmierzchało, a we mnie rosło zniecierpliwienie i złość o to, że pomyliłem drogę na przełęcz, przez co podejście zabrało mi tak dużo czasu. Ignorowałem narastającą ciemność – nie chciałem tracić czasu na zatrzymanie i wyciąganie latarki.
 
Duża dolina z prawej, która wydała się jakaś znajoma. Tak! Są pierwsze pola uprawne! Do wsi musi być niedaleko. W szarówce zauważam kobietę z koszem na plecach, najpewniej wracającą z pracy w polu. – Dźule! – pozdrawiam ją w lokalnym języku i uśmiecham się, a po chwili pytam, czy dochodzimy do Taru. Kobiecie nie zamykają się usta. Nie rozumiem ni w ząb z tego co mówi, a ona zdaje się ignorować moje znaki mające wskazywać, że nie mówię po ladakhijsku. Już we wsi pytam o homestay, czyli możliwość noclegu. To generuje kolejny potok niezrozumiałych dla mnie słów ale i gest jasno wskazujący, że mam iść za nią.
 

 
Nowy, ładnie zaaranżowany dom. Zakwaterowano mnie w sporym pokoju z dużymi oknami. Kilka materaców, przy nich małe, tradycyjne, drewniane, ładnie zdobione stoliczki – siedzi się przy nich na ziemi, w siadzie skrzyżnym. Po środku koza. W małej kuchni reszta rodziny robi jakąś kiszonkę ze świeżo zebranych, małych marchewek. Sympatyczny, głuchoniemy chłopak pewnie gdzieś koło 18-letni pokazuje mi dom. Z rodzicami porozumiewam się korzystając z pomocy jego ciut starszej siostry, która dobrze mówi po angielsku. Wypytuję o drogę na następny dzień, do wsi Mangju. Już wiem, że na mapach, które mam jest źle zaznaczona.
 
Pamiętam, że gadatliwa gospodyni przygotowała mi prowiant na drogę. Na odchodne dostałem jeszcze kilka malutkich owoców z przydomowej jabłonki – przepysznych. Chłopak odprowadził mnie do granicy wsi i początku podejścia. Do Mangju dotarłem osiem godzin później. Wieczorem okazało się, że nie mam czołówki. Musiałem ją zostawić u gospodarzy w Tar – trudno, wszak został mi jeden dzień marszu, później miałem jechać do Leh, a potem lecieć do Polski.
 

 
Do Taru wróciłem zimą, w styczniu 2014 roku, podchodząc wprost od drogi prowadzącej doliną Indusu. Niezbyt męcząca, 2-godzinna wędrówka ładną doliną, po wyraźnej i wygodnej ścieżce. Mroźnie, pewnie koło minus 10, ale słonecznie. Granatowe niebo bez chmurki, nagie zbocza miejscami tylko przyprószone kilkucentymetrową warstewką śniegu. Przed pierwszym domem we wsi kilka kobiet grzeje się na słońcu dziergając na drutach, rozmawiając i zaśmiewając się co chwila. Wymieniamy pozdrowienia i uśmiechy. Dziewczyny pytają czy chcę homestay – kwaterę, ale mówię, że znam tu kogoś. Idąc dalej rozglądam się za znanym mi domem przy jabłoni. I nagle słyszę potok słów znanego mi głosu. Moja gospodyni sprzed kilku lat wypatrzyła mnie już i mówi coś z daleka, czego oczywiście nie rozumiem.
 
Wchodzimy do domu, siadam w znanym mi pokoju. Próbuję wytłumaczyć, że nie potrzebuję ogrzewania kozą – w Ladakhu jest bardzo mało drewna opałowego, zimą pomieszczeń praktycznie się nie ogrzewa poza kuchnią podczas gotowania. W kuchni spędza się większość czasu. Na tej wysokości koza czy palenisko bardzo szybko stygną. Nocą w domu jest zwykle kilka stopni poniżej zera.
 

 
Z niezrozumiałego dla mnie w większości potoku słów i gestów udaje mi się wyłapać, że syn przeniósł się do Leh, gdzie pracuje jako stolarz. Po chwili na moich kolanach ląduje rodzinny album ze zdjęciami z jego ślubu. Jest jeszcze coś, co kobieta stara mi się wciąż wytłumaczyć, czego ja nie mogę załapać. Na szczęście niebawem przychodzi gospodarz. Teraz, pod nieobecność córki, bez jej pomocy, udaje mu się składać zdania po angielsku na tyle dobrze, że możemy się porozumieć. Wraz z gospodynią z przejęciem opowiadają mi o latarce. Tak, tej którą zostawiłem przypadkiem podczas poprzedniej wizyty. Okazuje się, że rodzina bardzo przejęła się, że nie będę miał latarki. Kolejnego dnia gospodarz zszedł w dół doliny do głównej drogi i pojechał do Mangju, gdzie szukał mnie chcąc oddać mi latarkę. Musiał poświęcić na to w sumie ze dwa dni. Na moje gapiostwo. Na błahą dla mnie sprawę, która jemu wydała się ważna.
 

 
Do herbaty dostaję jus z łuskanymi pestkami moreli. Jus, czyli prażone ziarno jęczmienia. Do tego jeszcze suszone morele. Najbardziej lubię te, które przed suszeniem zostały wydrylowane, z których pestki wyłuskano, a morelowe migdałki umieszczono ponownie w owocu. I te, których słońce nie wysuszyło całkowicie, w których wciąż pozostała odrobina miękkości. Lokalne przysmaki – wszystko uwielbiam!
 
Trach! Coś niepokojąco zgrzytnęło w moich zębach. Wśród ziarenek jusu pewnie było ziarenko żwirku. Nagle zrobiło mi się ciepło. Badam językiem niefortunne skutki rozpustnego obżarstwa. Prawa, górna szóstka. Rozpadła się.
 
----
Informacja o nazwach geograficznych: Nazwy ujęte w wytycznych Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych zapisano zgodnie z jej zaleceniami. W szczególności dotyczy to nazwy Zaskar zapisywanej w języku angielski ale i często w piśmiennictwie polskim jako "Zanskar". "Zaskar" jest zapisem stosowanym przez PWN i w takiej formie użyto go w artykule. Nazwy nieujęte w w.w. opracowaniu zapisano według własnej propozycji.
---

środa, 28 września 2016

Jesień w Ladakhu - artykuł opublikowany w Taterniku

Poniższy artykuł, dotyczący moich wędrówek w 2009 r., ukazał się po raz pierwszy w wersji skróconej w Magazynie "Taternik" nr 2/2012 (332), a w pełnej na stronach internetowych Magazynu.
Późne lato i jesień to doskonały czas na trekking w Ladakhu. Poziom wody w rzekach opada umożliwiając przejście niektórymi, niedostępnymi latem szlakami. Siła nurtu rzek słabnie, przez co woda oczyszcza się z roztopowej zawiesiny i zyskuje niesamowity, szmaragdowy kolor. Słońce świeci nieco słabiej, pod mniejszym kątem, podkreślając barwną, jesienną szatę roślinności. Turystów jest mniej, a ludność lokalna przestaje być zajęta pracami polowymi i ma więcej czasu na kontakt z przybyszami.
 
Na początku września, po krótkiej wizycie w Delhi, wsiadłem na dworcu przy Bramie Kaszmirskiej w autobus do Kjelangu. Był to pojazd najniższej klasy: trzyosobowe siedzenia po prawej, za kierowcą, dwuosobowe po lewej. Oparcia niepochylane. Miejsca na nogi tyle, że ja – choć raczej niski – ledwie się mieszczę. Wniosłem plecak na dach, włożyłem do worka z tworzywa sztucznego dla ochrony przed kurzem i słabym deszczem, przywiązałem, chyba nawet przypiąłem łańcuchem. Miejsce miałem na szczęście po lewej, od strony korytarza, z przodu – to ważne ze względu na wyboiste drogi i twarde zawieszenie.
 
Ruszyliśmy chyba około szóstej wieczorem. Tłoczne, wieczorne Delhi, później nie mniej zatłoczona droga ekspresowa w stronę Czandigarhu. Sporo podróżnych, a przez to dużo przystanków – tego wysadzić tu, tamtego zabrać ze skrzyżowania sto metrów dalej. Chaos, który nawet jeśli jeszcze nie przestał mnie dziwić, to przynajmniej już nie denerwuje. Kilka razy zatrzymujemy się na dłużej. Wypatruję tych przystanków z utęsknieniem – to czas na rozprostowanie kości i okazja do wypicia kolejnej szklaneczki słodkiej herbaty z mlekiem, od której jestem chyba już uzależniony.
 
Za Czandigarhem droga zaczyna wspinać się po zboczach himalajskiego pasma Śiwalik. Na podjazdach autobus pnie się mozolnie, warcząc głośno silnikiem. Na zjazdach kierowca rozpędza pojazd, sprawnie radząc sobie na serpentynach. Głośno skrzypią hamulce. Z przestrachem obserwują ciemną drogę ci, którzy są tu pierwszy raz. Niejeden choruje, mało komu udaje się spać.
 
Wczesnym rankiem mijamy Manali – popularne miasteczko turystyczne. Wokół zielone, zalesione zbocza Himalajów, w górze ich nagie, ośnieżone, a miejscami zlodowacone, szczyty. Jedziemy wzdłuż rzeki Bjas; pniemy się coraz wyżej. Mijamy małe sklepiki z wywieszonymi na zewnątrz kombinezonami zimowymi. Tu turyści z południa Indii wypożyczają ubiory mające przygotować ich na pierwsze spotkanie ze śniegiem.
 
Las ustępuje miejsca nagim zboczom. Permanentnie naprawiana i niszczona przez wodę roztopową i osuwiska, nierówna droga wije się stromo w górę. Wraki pojazdów widoczne w dole, w dnach przepaści przypominają, że jazda tędy nie należy do bezpiecznych.
 
Przed przełęczą mijamy dziesiątki małych barów i liczne samochody, które od świtu zwożą tu z Manali turystów spragnionych śnieżnych wrażeń. Co i raz wyprzedzamy barwnie wymalowaną, wypełnioną ponad normę ciężarówkę. Wreszcie docieramy do Rohtang La, 3970 m n.p.m. – przełęczy na głównym grzbiecie himalajskiego masywu Pir Pandźal.
 
Po krótkim postoju autobus zjeżdża stromo w dół. Wjeżdżamy do krainy Lahaul. Krajobraz wokół diametralnie różni się od tego, który zostawiliśmy po południowej stronie przełęczy, w okolicach Manali. Lasów prawie nie ma. Dominują zielone, pastwiska pokrywające szerokie, otwarte doliny. W górze skalne ściany, lodowce i złowrogie szczyty.
 
Jedziemy wzdłuż rzeki Ćandry w dół jej biegu, aż do jej spotkania z Baghą w miejscowości Tandi. Stąd pozostaje już tylko kilka kilometrów do Kjelangu, głównej miejscowości regionu, celu pierwszego etapu podróży.
 
Kolejnego dnia odpoczywam i kupuję prowiant na około dwutygodniową wędrówkę. Większość turystów jadących do Leh (wymawiane jako 'Le', h na końcu jest bezdźwięczne) – stolicy Ladakhu, zatrzymuje się w Kjelangu (Keylong) tylko na noc. Lepiej jednak spędzić tu przynajmniej jeden cały dzień i dwie noce. Miejscowość położona jest na wysokości około 3100 m n.p.m. i jest doskonałym miejscem na aklimatyzację przed dalszą drogą w górę. To malownicza, mała osada przyklejona do stromego zbocza głębokiej, otoczonej potężnymi szczytami, doliny. Pretekstem do spacerów mogą być choćby położone w okolicy buddyjskie świątynie.
 
Ruszam w dalszą drogę. Autobusy do Leh odjeżdżają z Kjelangu przed świtem, a do celu dojeżdżają zwykle późnym wieczorem po pokonaniu kilku około pięciotysięcznych przełęczy. Po półtorej godzinie jazdy mijamy Darczę – miejsce startu popularnego szlaku wędrówkowego do Padumu (Padum) w Zaskarze (Zanskar).
 
Dalej wspinamy się stopniowo ku przełęczy Baralacza (4910 m n.p.m.; Baralacha La) i przez nią przeprawiamy się na północną stronę Himalajów Wysokich – najwyższego z pasm najwyższych gór świata. Góry te stanowią barierę dla napływającego z południa wilgotnego powietrza letniego monsunu. Tym samym, letnie opady monsunowe charakterystyczne dla Półwyspu Indyjskiego nie docierają na północ od tego miejsca. Stąd kolejna, diametralna zmiana w krajobrazie: bogate łąki Lahaulu zostały za nami, a teraz otaczają nas otwarte przestrzenie niemal nagich, suchych gór. Dość bujna zieleń pojawia się tylko w dnach dolin; na zboczach zaś dominuje rzadka roślinność wysokogórskiej pustyni. Drzew nie ma praktycznie wcale, krzewy występują wyłącznie w dnach sporych strumieni i rzek. Uprawy możliwe są wyłącznie na pracowicie nawadnianych tarasach, na terenach położonych poniżej 4000 m n.p.m.
 

 
Autobus zjeżdża do Serczu – sporego obozowiska raczej niż miejscowości. Tu przebiega granica między stanem Himaćal Pradeś, do którego należy Lahaul, a Dżammu i Kaszmir, którego częścią jest Ladakh, do którego właśnie wjechaliśmy.
 
Około dwadzieścia kilometrów dalej znów jedziemy w górę. Kilkadziesiąt serpentyn wprowadza nas na przełęcz Neki La (4915m). Na chwilę zjeżdżamy w dół, by rozpocząć podjazd ponownie, tym razem do ponad pięciotysięcznej przełęczy Leczulung (Lachulung La). Później już w dół, do kresu mojej autobusowej podróży – położonego na wysokości około 4500 m letniego obozowiska: Pang.
 
To nie pierwsza moja wizyta w Pangu w tamtym sezonie. Na początku lipca skończyłem tu wędrówkę z położonej w Środkowym Ladakhu wsi Hemis. Planowałem wówczas dojść do Padumu w Zaskarze (Zanskarze) ale nie udało mi się pokonać przełęczy Morang La, na której wtedy zalegało jeszcze sporo śniegu. Tym razem w planach miałem pokonanie Morang La i ukończenie wędrówki w Zaskarze. Teraz, wczesną jesienią, śniegu powinno być niewiele, a i przejścia przez rzeki, których czekało mnie sporo, powinny być łatwiejsze.
 
Nieco przeciągam ciepły posiłek w jednej z namiotowych restauracji Pangu. Wiem co mnie czeka. Chcę odwlec dźwiganie plecaka, który wypełniony sprzętem biwakowym, prowiantem, paliwem do kuchenki, aparatem fotograficznym i dodatkowymi obiektywami, waży chyba sporo ponad 30 kilo. Nie spieszę się też do licznych przejść przez lodowatą, potężną rzekę Toze Czu, których – dobrze wiem – na tej trasie nie uniknę.
 
Ruszam. Na początku rzeka wije się od jednego stromego zbocza do drugiego wymuszając przekraczanie wody niemal przy każdym jej zakręcie. Wody jest znacznie mniej niż na początku lipca ale i tak sięga miejscami powyżej kolan. Nurt jest bystry i przez to przejście niebezpieczne. Temperatura wody jest taka, że palce nóg bolą z zimna już po kilkunastu sekundach. Chciałoby się biec, a trzeba spokojnie, dokładnie ustawiać kijki i stawiać kolejne kroki.
 

 
Wspinaczkę na przełęcz Morang rozpoczynam wczesnym rankiem z biwaku na wysokości powyżej 4600 m n.p.m. Podejście jest strome ale na szczęście śniegu prawie nie ma. Po trzech godzinach jestem na górze, 5355 m n.p.m. Pada mokry śnieg, podczas zejścia deszcz ze śniegiem, a niżej deszcz. To największy opad jaki widziałem w ciągu kilkumiesięcznego pobytu w Ladakhu.
 

 

 
Schodzę ponad 1200 m, do doliny Tsarab Czu – potężnej rzeki, płynącej od lodowców Himalajów Wysokich do Padumu w Zaskarze, gdzie Tsarab łączy się z rzeką Stod i dalej płynie jako Zaskar (Zanskar): główny dopływ Indusu w regionie. Biwak. Tym razem nie w samotności, bo w tym samym miejscu biwakuje spora grupa Brytyjczyków pod opieką kilku górali z Zaskaru.
 

 
Choć w ciągu dwóch kolejnych dni szlak prowadzi wzdłuż Tsarab Czu, w dół jej biegu, prawym brzegiem, bez konieczności przeprawy na drugą stronę, to wędrówka nie jest łatwa. Długi, żmudny marsz. To w górę, to w dół; przez grzbiety i nieduże przełęcze. Długimi trawersami, momentami w sporej ekspozycji, wysoko nad dnem doliny.
 
Plecak ciąży od chwili kiedy go zakładam. Chcę go natychmiast zdjąć, ale po chwili zdaję sobie sprawę, że to nie ma sensu. Nie mogę się zbuntować, zatrzymać. Nie pozostaje nic innego jak iść naprzód.
 
Łapię rytm. Idę przez około godzinę, później odpoczywam piętnaście minut, czasami pół godziny. Ruszam. Wysiłek powoduje, że nie daję rady podążać za myślami. Przychodzą i odchodzą: wydarzenia z przeszłości, marzenia, plany. Czasami godzinami uporczywie wracają myśli o jedzeniu, czasami nie da się myśleć o niczym poza kolejnym oddechem, kolejnym krokiem.
 
Mijam kilka opuszczonych wiosek. Domy są jeszcze całe, część z nich nienaruszona. Jeszcze kilka lat temu ktoś w nich mieszkał. Tarasy uprawne są jednak nagie i suche.
 
Uprawy w Ladakhu mają szansę utrzymać się tylko tam, gdzie grunt jest nawadniany. Ladakhowie od setek lat budują i naprawiają kanały, które doprowadzają do wiosek wodę strumieni i rozdzielają ją na poszczególne tarasiki. Codziennie dbają o to, by każde poletko otrzymało odpowiednią ilość wody. Wody jednak zaczyna brakować. Wraz z zanikaniem lodowców, które są latem w Ladakhu praktycznie jedynym źródłem wody, wysychają strumienie. Bez nich życie jest niemożliwe więc górale zmuszeni są opuszczać miejsca w których ich przodkowie gospodarowali od wieków. Satak, Manule, Jarszun i Marszun – miejsca oznaczone na mapie jako wsie, są już tylko opuszczonymi osadami.
 
Dochodzę do miejsca, w którym do Tsarab Czu wpada rzeka Zara – znana mi sprzed kilku dni. Ja dotarłem tu przez przełęcz Morang, ona nieco dookoła, wąską, niedostępną doliną. Przed zbiegiem rzek jest dość solidny most umożliwiający przejście na lewy brzeg Tsarabu. Według mojej mapy na prawy brzeg, którym dalej prowadzi główna ścieżka, będę mógł przejść kawałek dalej, kolejnym mostem, a idąc lewym brzegiem uniknę przechodzenia przez Zarę, która już przed przełęczą Morang była potężną rzeką.
 
Przechodzę przez most. Ścieżka na początku jest bardzo wyraźna i dość szeroka. Idę nią dobre półtorej godziny, aż dochodzę do miejsca, gdzie się kończy – osuwisko zmiotło dalszą jej część. Mam dwie możliwości: cofnąć się do mostu lub przejść przez rzekę. Tsarab już przy pierwszym moim biwaku w jej dolinie wydawała się rzeką nie do przejścia, a przecież miejsce, w którym jestem znajduje się znacznie niżej i poniżej jej połączenia z Zarą – również dość potężną rzeką. Półtorej godziny marszu do mostu to jednak dużo, tym bardziej, że i tak czekałoby mnie niełatwe przejście przez Zarę, a później ze dwie godziny marszu do miejsca biwakowego.
 
Dolina jest w tym miejscu dość szeroka, rzeka płynie kilkoma, plączącymi się korytami. Postanawiam przejść. Najpierw przez jedno koryto, do wysepki. Niezbyt trudno. Zatrzymuję się na chwilę odpoczynku, głównie po to, by ogrzać stopy. Drugie koryto jest większe. Wybieram najszersze miejsce, gdzie nurt przenosi się z jednej strony na drugą. Idę pod prąd, starając się trzymać najpłytszego miejsca. Nurt jest bardzo silny – kijek wkładany w wodę prostopadle do dna momentalnie spychany jest przez prąd tak, że wbijam go pod ostrym kątem. Nie daję rady temu przeciwdziałać. Zimno przeszywa nogi bólem. Kijek, noga, kijek, noga: mozolnie, w skupieniu, powoli posuwam się naprzód. Wody jest prawie po pas, i nawet gdy zaczyna robić się płycej wiem, że to jeszcze nie koniec i muszę dalej iść ostrożnie, wolno. Brzeg! Jestem bezpieczny.
 

 
Wieczorem, na biwaku, znajomi Brytyjczycy pytają mnie czy plecak niosłem nad głową. Uśmiecham się, żartując, że w ten sposób to chyba tylko na amerykańskich filmach. Śmiejemy się, a ze mnie opadają emocje. Później rozmawiamy o kolejnym dniu. Na jednaj z map, którą mam, zaznaczona jest ścieżka prowadząca w dół Tsarab Czu, raz na jednym, raz na drugim jej brzegu. Brytyjczycy nie wybierają się tędy. Ich przewodnicy twierdzą, że droga ta jest niedostępna dla koni, które niosą bagaże grupy, i ogólnie jest dość niebezpieczna. Nikt nie mówi wprost, bym tamtędy nie szedł ale delikatnie wyjaśniają, że szlak ten trawersuje strome zbocza doliny, jest rzadko uczęszczany, a ścieżka w wielu miejscach może być zniszczona przez osuwiska – podobnie jak ta, która zmusiła mnie do przekraczania rzeki. Ostatecznie decyduję się iść drogą alternatywną, tą samą co grupa, z czego wszyscy wyraźnie są zadowoleni.
 
Alternatywna droga wymaga przejścia kilku przełęczy, z których najwyższa znajduje się tysiąc dwieście metrów wyżej niż biwak. Dojście do miejsca kolejnego biwaku zajmuje prawie dziesięć godzin. Na dodatek, między biwakami nie ma wody więc trzeba nieść potężne jej zapasy – dodatkowe obciążenie.
 
Po chwili marszu dnem bocznej dolinki rozpoczyna się bardzo strome podejście na pierwszą przełęcz. Wyraźna ścieżka zygzakuje po stromym zboczu. Kawałek łagodniej, a później znów stromo.
 
Z przełęczy długim trawersem do podnóża kolejnego podejścia. Stromo i wysoko, a więc bardzo ciężko. Sześć godzin po opuszczeniu biwaku dochodzę do przełęczy Gotunta, prawie 5150 m n.p.m. Po przeciwnej jej stronie jest obszerna dolina i długi trawers obchodzący ją dookoła, prowadzący ku Nialo Kuntse La – ostatniej przełęczy do pokonania w tym dniu.
 

 
Do biwaku dochodzę tuż przed zmrokiem. Obsługa brytyjskiej grupy dotarła tu już znacznie wcześniej i zdążyła rozłożyć obóz. Brytyjczycy przyszli kilkadziesiąt minut przede mną i właśnie szykują się do posiłku. Ja, zanim zjem, muszę rozpakować plecak, rozbić namiot, ugotować. Zanim skończę posiłek będzie już całkiem ciemno, a po posiłku sił starczy ledwie na to, by spojrzeć na mapę i przeanalizować drogę kolejnego dnia. Rano wstanę przed świtem, przygotuję posiłek, zjem i po podstawowej toalecie rozpocznę pakowanie. Zanim ruszę będę pewnie już głodny, a zanim zjem ponownie minie kilka godzin ciężkiego marszu.
 
Po co? Odkąd podróżuję, jestem przekonany, że samotne zwiedzanie to jedna z tych aktywności, w której możemy doświadczać niezależności i wolności w stopniu, w jakim w innych sytuacjach jest to niemożliwe. Jesteśmy panami naszego czasu. Nic lub niewiele musimy. Mało jest sytuacji czy warunków, od których zależą nasze działania, nie ma nikogo, z kim musielibyśmy zawierać kompromisy, kto organizowałby nam czas.
 
Podczas samotnej wędrówki górskiej ilość i waga uwarunkowań zewnętrznych spada jeszcze bardziej. Nasze poczynania ale i nasz los zależy tylko od nas. Z każdym krokiem podejmujemy własne decyzje, na które wpływa niewiele ponad naszą kondycję i stan zdrowia, zasobność zapasów prowiantu w plecaku, pogodę.
 
Wraz ze wzrostem niezależności rośnie jednak również odpowiedzialność. Złe decyzje kosztują – chociażby konieczność dodatkowego podejścia, czy marznięcie nocą. Staramy się więc ich unikać. Uczymy się postępować rozsądnie i odpowiedzialnie.
 
Najważniejszy jednak chyba jest spokój. Wewnętrzne wyciszenie, które bierze się z długotrwałego przebywania z dala od nowoczesności i technologii, z bezkresnych przestrzeni, z rytmu dnia, a pewnie i z miarowych oddechów i uspokojenia myśli.
 
Jest też odkrywanie świata i samego siebie. Każdy krok, każdy zakręt doliny, to droga w nowy nieznany zakątek, to niespodzianki i zachwyty. Jakże to różne od codziennej rutyny miejskiego życia! Spotkania z ludźmi, goszczenie w ich domach, to podobnie: poznawanie nieznanego, nierzadko zaskakującego. Wreszcie własne zachowania: niecodzienne, nowe, bo nowy i niecodzienny jest świat, który nas otacza i to co robimy. To, jak funkcjonujemy w obliczu tych nowych, daje nam nową wiedzę o nas samych, wiedzę, której być może inaczej byśmy nie zdobyli.
 

 
Po kolejnych dwóch dniach docieram do klasztoru Puktal. To jedno z najbardziej niezwykłych miejsc w Ladakhu. Mnisie chatki przyklejone są do niemal pionowego zbocza wąskiej w tym miejscu doliny Tsarab Czu. Ponad nimi, na górze, w grocie znajdują się klasztorne świątynie. Choć historia klasztoru nie jest dokładnie znana, to mówi się, że jego korzenie sięgają XI w., kiedy Buddyzm rozprzestrzeniał się po Ladakhu z zachodu – z obszarów muzułmańskiego dziś Kaszmiru. Dziś, klasztor należy do tradycji Gelugpa buddyzmu tybetańskiego, która dotarła do Ladakhu w XV wieku z Tybetu. To ta sama tradycja, której zwierzchnikiem jest Dalajlama.
 

 
W Puktalu mieszka obecnie ponad 50 mnichów. Klasztor jest nie tylko otwarty dla turystów ale i bardzo gościnny. Można nie tylko uczestniczyć w większości nabożeństw ale i spożywać z mnichami posiłki oraz nocować w klasztornym pokoju gościnnym. To trochę jak podróż w czasie, bo chociaż wielu mnichów mówi po angielsku, używa telefonów, a i pewnie umie korzystać z komputera, to wrażenie jest takie, jakby w samym klasztorze zmieniło się niewiele od średniowiecza!
 

 
Choć z Puktalu można dotrzeć do Padumu – głównej miejscowości Zaskaru – łatwą i popularną drogą wzdłuż Tsarab Czu, ja wybieram inną. Cofam się trochę znaną mi ścieżką prowadzącą w górę Tsarabu, a później idę w stronę kolejnej przełęczy. Tutaj też mam porachunki. Chciałem tędy przejść wczesnym latem, ale okazało się, że poziom wody w rzece Szingri spowodowany topniejącym śniegiem jest o tej porze roku zbyt wysoki. Szlak dostępny jest tylko jesienią.
 

 
Rzeka nie jest duża ale jej dolina wąska, woda dość głęboka, a prąd dość bystry nawet we wrześniu. Na dodatek trzeba przez nią przejść kilkadziesiąt razy. Zimno. Nieco wyżej, gdzie spotyka się kilka dopływów, a dolina jest znacznie szersza, brzegi porośnięte są zaroślami wierzbowymi, a zbocza doliny pokrywają bujne – jak na Ladackie warunki – łąki. Nie ma tu wsi, ale górale z okolicy przyprowadzają tu jaki na letni wypas. Jesienią przychodzą tu spędzić zwierzęta z powrotem do wioski, ale zanim to zrobią, zbierają gałęzie wierzb – obok suszonych i gromadzonych przez całe lato zwierzęcych odchodów służyć będą zimą za opał ogrzewający domostwa i umożliwiający przygotowanie posiłków.
 

 

 
Ostatnia przełęcz na mojej drodze – Stongde La – wznosi się prawie 5200 m n.p.m. Podejście zaczynam z dużej odległości, z biwaku położonego 4200 m n.p.m. i w efekcie na szczyt docieram prawie po ośmiu godzinach, niemal o zachodzie słońca. Po drugiej stronie niemal zbiegam, pokonując prawie dziesięciokilometrową odległość i ponad kilometr różnicy wysokości w dwie godziny. Kończę dzień, a tym samym dwutygodniową wędrówkę, w klasztorze Stongde. Miejsce to położone jest na końcu grzbietu, wysoko ponad dnem szerokiej w tym miejscu na kilka kilometrów doliny rzeki Zaskar. Rozpościerają się stąd niesamowite widoki na dolinę, położoną u stup klasztoru, ponad dwieście metrów niżej, wieś Stongde oraz potężne pasmo górskie Himalajów Wysokich.
 

 

 
Stongde to dla mnie kres wędrówki z Pangu. Jesień jednak się nie kończy. Nie kończy się też czas, który mogę spędzić w Ladakhu. Następnego dnia jadę autobusikiem do Padumu, skąd po kilku dniach odpoczynku ruszę na kolejną wędrówkę po górach Ladakhu.
 
---
Nazwy geograficzne ujęte w opracowaniu Komisji Nazewniczej przy Głównym Geodecie Kraju podano wg zaleceń tej komisji, a pozostałe wg własnej propozycji. Dla jasności podaję spis użytych nazw oraz ich zapis stosowany najczęściej w opracowaniach anglojęzycznych: Bagha (Bagha), Baralacza La (Baralacha La), Bjas (Beas), Czandigarh (Chandigarh), Ćandra (Chandra), Darcza (Darcha), Dżammu i Kaszmir (Jammu and Kashmir), Gotunta La (Gotunta La), Hemis (Hemis), Himaćal Pradeś (Himachal Pradesh), Jarszun (Yarshun), Kjelang (Keylong), Lahaul (Lahaul), Leczulung (Lachulung La), Leh (Leh), Manule (Manule), Marszun (Marshun), Morang La (Morang La), Neki La (Nakee La), Nialo Kuntse La (Nyalo Kuntse La), Padum (Padum), Pang (Pang), Pir Pandźal (Pir Panjal), Puktal (Phukthal), Rohtang La (Rohtang La), Satak (Satak), Serczu (Serchu), Stod (Stod), Stongde (Stongde), Szingri Czu (Shingri Chu), Śiwalik (Shiwalik), Tandi (Tandi), Toze Czu (Toze Chu), Tsarab Czu (Tsarab Chu), Zara Czu (Zara Chu), Zaskar (Zanskar). Zobacz też ten wpis dotyczący nazw geograficznych na moim blogu.
---
Powyższe zdjęcia zostały wykonane aparatem Canon F-1 na materiale odwracalnym Fuji. Autorem zdjęć jestem ja, Radek Kucharski. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Zapraszam do obejrzenia zdjęć opisanej powyżej części Ladakhu:---

sobota, 9 kwietnia 2016

Pierwsze wrażenie było złe - Katmandu 11 miesięcy po

Ruszyłem z lotniska około godziny 10 wieczorem. Jechałem taksą przez niemal puste ulice ciemnego miasta. Przejście w stronę Darbaru od strony New Road odbioru nie poprawiło — Pałac Królewski w ruinie podpierany desperacko drewnianymi żerdziami oraz bambusowymi i żelaznymi rusztowaniami. Ciemno i tu. Na Freak Street pusto, jeśli nie liczyć niemniej przygnębiającego widoku grupki obszarpanych, zaniedbanych chłopców, pewnie uzależnionych od kleju czy narkotyków, którzy są niestety stałą częścią społeczności Katmandu przynajmniej od kilku lat. Na szczęście w znanym mi od lat Annapurna Lodge zniszczeń nie widać, hostel przetrwał zeszłoroczne trzęsienie. Bezpiecznie można iść spać.
 
Wstałem późno. Śniadanie zjadłem w hotelu, a zaraz po wyjściu wsiadłem w taksówkę, spiesząc się do urzędu imigracyjnego, gdzie miałem przedłużyć wizę. W dzień jest w miarę normalnie, może trochę bardziej brudno niż rok temu, trochę ruin, ale na pewno nie tak, że w gruzach leży znaczna część miasta. Thamel na pierwszy rzut oka wygląda jak wcześniej. Tu i tam widać, że coś wyburzono, gdzieniegdzie coś budują, Potala Guest House, naprzeciw którego spaliśmy na parkingu podczas trzęsienia ziemi w poprzednim roku, który udostępniał potrzebującym toaletę, póki nie skończyła im się woda, ucierpiał jednak najwyraźniej, bo jest w remoncie. Często odwiedzana przeze mnie stupa Kathesimbu po drodze z Thamelu na Darbar wygląda jak dawniej.
 
Wchodząc na Darbar (Durbar Square), chyba najbardziej zdziwiłem się, że wciąż stoi otwarta budka poboru opłat wstępu dla turystów. O świątyni Wisznu wiedziałem wcześniej, że została zniszczona. Został po niej podest na podwyższeniu i klęczący Garuda oddający hołd mieszkającemu niegdyś w środku Wisznu. To miejsce było swoistym centrum spotkań — zawsze było tu sporo ludzi siedzących na schodach, rozmawiających i pijących herbatę sporządzaną i sprzedawaną przy świątyni. Świątyni nie ma, ale życia jest wokół na szczęście wciąż sporo. Świątyni Śiwy nie ma, Kastamadnap (Kasthamandap) — według legendy najstarszy budynek Katmandu, od którego miasto miało wziąć nazwę, nie istnieje. Śiwa i Parwati wciąż wyglądają z okna swojej świątyni i to jej schody są teraz głównym miejscem spotkań na placu. Klasztor, w którym mieszka żywa bogini Kumari na razie stoi, ale czy podpierające je drewniane kije wytrzymają?
 
Piątkowy wieczór w okolicach Freak St. płynie normalnie. Knajpki i kawiarnie pełne Nepalczyków oraz turystów, których tu zawsze było mniej niż na Thamelu. Tylko ciemno, bo nieliczne światła zasilana są z generatorów albo akumulatorów. Nepal wciąż — a może bardziej niż wcześniej — cierpi na niedostatek energii elektrycznej: poszczególne dzielnice są odłączane i podłączane do sieci co kilka godzin, wedle harmonogramu, skutecznie zapewne utrudniając wykonywanie jakiejkolwiek pracy wymagającej prądu.
 
Między 21, a 22 większość knajp jest zamykanych. Nieco po 22 wszystko milknie.
 
25/03/2016 Katmandu, Nepal
 
---
Zobacz też "Katmandu 25.4.2015" na moim blogu.